Frekwencja na Bałkanach. Stadiony były puste na długo przed pandemią

„Mi imamo bolest kojoj nema leka, a korona neka čeka (Mamy chorobę, na którą nie ma lekarstwa, a koronawirus niech czeka)” – kibice Crvenej zvezdy Belgrad długo nie chcieli dać za wygraną i jeszcze na początku marca nie dopuszczali do siebie myśli, że jakiś wirus może pokrzyżować im plany świętowania 75. rocznicy powstania klubu na Marakanie. Delije już sposobili się do uzbrojenia Severa w tony pirotechniki, a kilkadziesiąt tysięcy ludzi w Belgradzie i okolicach datę 14 marca podkreśliło na swoich kalendarzach grubym flamastrem.

Jubileuszowy mecz z Napredakiem Kruševac udało się co prawda jeszcze rozegrać, ale z wielkim świętem nie miał nic wspólnego. Belgradzki kolos został zamknięty dla kibiców na cztery spusty, a specjaliści od PR-u w Gazpromie mogli spokojnie sprawdzić, czy ich wieczna reklama stworzona z krzesełek na Istoku, odpowiednio prezentuje się w świetle telewizyjnych kamer.

Nie ma wątpliwości, że koronawirus wywrócił nasz świat do góry nogami. Nie będę pisał, co dokładnie się zmieniło, bo po pierwsze: każdy z nas wystarczająco dostał po dupie w ostatnich miesiącach i obudzony w środku nocy wyrecytuje – jaką odległość trzeba zachować w sklepie, a po drugie: to tekst o piłce nożnej, która też zresztą stanęła. Najpierw, tak po prostu, w miejscu (wiem, że to paskudny pleonazm), a teraz na głowie, bo futbolu w takim wydaniu jeszcze nie widzieliśmy.

Co prawda przy pustych trybunach tu i ówdzie, z różnych przyczyn, się grywało, ale ten cały reżim sanitarny to już absolutnie sytuacja bez precedensu. Można stwierdzić, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju gomułkowskiej małej stabilizacji. Niby w końcu gramy, ale doskonale zdajemy sobie sprawę, że to nie do końca jest takie granie, o jakie nam chodzi.

Postępy w przywracaniu normalności są jednak duże, ponieważ dopiero co piłkarze wrócili na boiska, a już w niektórych krajach głośno rozmawia się o wpuszczaniu kibiców na trybuny. Imprezy niemasowe (do 1000 widzów) mają być organizowane m. in. w Polsce, Serbii oraz Czarnogórze. I tutaj w końcu przechodzimy do głównego tematu tego tekstu (przepraszam – mam tendencję do bezsensownego rozwlekania się i przydługich wstępów), czyli frekwencji.

Kibice ze Splitu + piłkarze z Zagrzebia = klub idealny

Paradoksalnie uważam, że to bardzo dobry moment, żeby podsumować frekwencję na bałkańskich stadionach w tym sezonie (w mojej analizie skupiam się tylko na krajach byłej Jugosławii), póki statystyki nie są zamazane przez powolne odmrażanie stadionów i reglamentowanie wejściówek do 100, 500 czy 1000. Doskonale wiadomo, że realny potencjał kibicowski można zmierzyć tylko biorąc pod uwagę normalne czasy, kiedy na mecz mógł przyjść każdy. Bez maseczki, zachowania odstępu, dezynfekowania dłoni i strachu, że po drodze złapie jakieś świństwo.

Dokonałem więc takowego podsumowania biorąc pod uwagę wszystkie rozegrane dotąd – czyli do połowy marca – ligowe kolejki w krajach, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu były zjednoczone pod szyldem południowych Słowian. Wnioski są frustrujące. Nie licząc takich przypadków, jak niektóre mecze Zvezdy czy Hajduka Split, to koronawirus niespecjalnie zrujnował kibicowskie życie na Bałkanach. Przede wszystkim dlatego, że jest ono w coraz słabszej kondycji i stadiony, nawet w czasach przedpandemicznych, po prostu świeciły pustkami. Zresztą pewnie sami widzieliście prześmiewcze memy z zagrzebskim Maksimirem w roli głównej. Obiekt Dinama dokładnie tak samo wyglądał przed i w czasie koronawirusa. Był pusty.

Kibice na Bałkanach budzili się z letargu przede wszystkim na spotkania w europejskich pucharach, ewentualnie derby (choć z reguły i tak poniżej oczekiwań), a na co dzień było słabiutko. Popisów na europejskich arenach nie brałem pod uwagę, bo dorzucenie ich do średniej totalnie zamazałoby faktyczny obraz południowoeuropejskich trybun.

Żeby zobrazować skalę problemu, to na potrzeby mojego bloga (polecam na FB profil Ja Volim Fudbal – Traveling&Groundhopping) stworzyłem mapkę, na której wyróżniłem 15 klubów z najwyższą średnią frekwencją na trybunach w trwającym (a de facto zakończonym dla kibiców) sezonie. Wrzucę ją też poniżej, żeby łatwiej było Wam analizować to, o czym tutaj piszę.

Autor: Mateusz Kasprzyk

Hajduk Split i Crvena zvezda Belgrad to jedyne kluby, które w czasie zwykłej, ligowej szarzyzny były w stanie kręcić się wokół średniej 10 tys. widzów na mecz. Trudno napisać, że to jakieś wielkie osiągnięcie fanów z Dalmacji, ale na pewno, na tle konkurencji, nie mają się czego wstydzić. Szczególnie biorąc pod uwagę poziom sportowy. Czwarte miejsce w tabeli, 20 punktów straty do Dinama, kompromitacja w Lidze Europy z Maltańczykami, a na dokładkę wysiadka z Pucharu Chorwacji z Goricą.

Ale Hajduk i Torcida to ciągle magiczne marki, które przyciągają ludzi na leciwy Poljud. Nawet wtedy, jeśli kolejny sezon trzeba znosić upokarzające oglądanie pleców Dinama i czasami przeprowadzić męską rozmowę z piłkarzami. Zagrzeb znajduje się zresztą na przeciwnym biegunie. Sportowo jest przecież znakomicie. W lidze nie mają sobie równych, w Lidze Mistrzów awans spartaczyli na własne życzenie, a rok temu dojechali aż do ćwierćfinału Ligi Europy. Jeśli chodzi o wyniki na boisku – na terenie byłej Jugosławii nie mają sobie równych.

Na trybunach jest natomiast totalny dramat. Średnia niecałych czterech tysięcy widzów na spotkanie to – cytując klasyka – jakieś nieporozumienie. I tak jest mocno naciągnięta przez 15 tys. widzów, którzy przyszli na derby z Hajdukiem (swoją drogą 50 proc. zapełnienia obiektu na takim meczu to też kpina). Codzienność to bowiem np. 1500 widzów na spotkaniu ze Slavenem Belupo. Maksimir wygląda tragicznie, a Bad Blue Boys są w dużym kryzysie (z wielu powodów, ale nie o tym jest ten tekst). Dochodziło do kuriozalnych sytuacji, że młyn był przenoszony na jedną z trybun wzdłuż boiska, bo z powodu żenującej frekwencji nie było sensu otwierać wszystkich sektorów – w tym tego kultowego za bramką.

Przyczyn jest wiele. Po pierwsze – Dinamo tak zdominowało ligę, że fani potyczki na rodzimej arenie traktują jak sparingi bez żadnej stawki. Po drugie – wiele osób ciągle boli fakt, że choć Zdravko Mamić zwiał do Medziugorie przed ekstradycją, to ciągle ma wpływ na to, co dzieje się w klubie. Mieszkańcy Zagrzebia przypominają sobie o istnieniu Dinama wtedy, gdy Purgeri prężą się w Europie. Wtedy nagle nabywców znajduje prawie 30 tys. wejściówek i wydaje się, że całe miasto żyje losami klubu jak za starych, dobrych vremena.

Odwilż w Bośni

W Serbii sytuacja jest podobna. Delije są w dobrej formie, drugi rok z rzędu kapitalnie prezentują się w Lidze Mistrzów, ale generalnie, w lidze, gigantyczna Marakana raczej straszy pustkami. Na takim kolosie nawet 10 tys. widzów wygląda przecież niekorzystnie. Belgrad i spora część Serbii kocha Zvezdę i wstrzymuje oddech, gdy zespół bije się w Europie, ale na ligę trudno się zmobilizować. Sytuacja nie jest co prawda tak zła, jak w Zagrzebiu, ale motywy podobne. Brak ciekawych rywali i walka o mistrzostwo, która nie wzbudza emocji. Jak długo można się podniecać, że beniaminek z Baćki Topoli śrubuje serie wygranych meczów. Przecież i tak wiadomo, że w dłuższej perspektywie nawet nie zbliży się do Zvezdy. Włodarze robią, co mogą – niedługo będą chyba dopłacać kibicom, żeby przychodzili na te wszystkie Radniki i Spartaki, ale frekwencja, choć rośnie, to naprawdę bardzo powoli.

Partizan? Na temat czarno-białych napisano już chyba wszystko, a i tak większość z nas nie jest w stanie zrozumieć, o co dokładnie tam chodzi i kiedy wielka schizma może się zakończyć. Na razie mierne wyniki sportowe i podział na kilka wrogo nastawionych do siebie grup kibicowskich spowodowały ewakuację fanów z obiektu przy ul. Humskiej. Niby średnia pozwoliła wskoczyć na trzecie miejsce w zestawieniu, ale wynika to przede wszystkim z ogólnej nędzy na bałkańskich trybunach.

Nieco lepiej sytuacja wygląda w Bośni. Stołeczny duet z Sarajewa na boisku w końcu zaczął dystansować Zrinjskiego, a na zainteresowanie widzów w Rajvosy pozytywnie wpłynęły też awanse: słynnego Veleżu Mostar i Boraca Banja Luka, czyli ekipy z Republiki Serbskiej. To najpopularniejszy klub wśród bośniackich Serbów, który po powrocie do elity legitymuje się niezłą średnią widzów. Bije na głowę chociażby Dinamo Zagrzeb.

W Słowenii po mistrzowski tytuł zmierza Olimpija Ljubljana, ale… nikt nie chce oglądać jej meczów (średnia 2250 widzów na spotkanie). Mariborowi kroku dotrzymuje więc tylko lokalny rywal z Murskiej Soboty. Mura to jedno z nielicznych pozytywnych zaskoczeń tego rankingu (15. miejsce biorąc pod uwagę, że to maleńkie miasteczko). Na wschodzie Słowenii jest jednak bardzo silny lokalny patriotyzm, a sama miejscowość w 1919 roku była stolicą Republiki Murskiej, o której warto nieco więcej poczytać na stronach dotyczących historii tego kraju.

Do zestawienia nie załapał się żaden klub z lig w Macedonii Północnej, Czarnogórze i Kosowie. Co ciekawie – najlepsze frekwencje z tego tercetu notowane są na meczach w Prisztinie i okolicach. W Czarnogórze zainteresowanie spotkaniami jest natomiast tak nikłe, że jeśli dojdzie do wpuszczania na obiekty po 999 osób, to na stadiony wejdą praktycznie wszyscy zainteresowani.

Ranking [SEZON 19/20]:

1. 🇭🇷 Hajduk Split – 12 883
2. 🇷🇸 Crvena zvezda Belgrad – 9 515
3. 🇷🇸 Partizan Belgard – 5 334
4. 🇧🇦 FK Sarajevo – 5 161
5. 🇧🇦 FK Željezničar – 5 029
6. 🇭🇷 HNK Rijeka – 4 732
7. 🇧🇦 Borac Banja Luka – 4 636
8. 🇭🇷 Dinamo Zagrzeb – 3 953
9. 🇸🇮 NK Maribor – 3 915
10. 🇧🇦 Čelik Zenica – 3 548
11. 🇭🇷 NK Osijek – 3 414
12. 🇧🇦 Veleż Mostar – 3 136
13. 🇧🇦 Sloboda Tuzla – 3 018
14. 🇷🇸 Vojvodina Nowy Sad – 2 846
15. 🇸🇮 NŠ Mura – 2 807

Autor: Mateusz Kasprzyk